Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

Przełamanie blokady

(Rozdział VII - VIII)

Tytuł oryginału francuskiego: Les forceurs des blocus

 przeblok_01.jpg (29053 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1996)

  (na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Przełamanie blokady")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

 

Rozdział VII

  Generał Południowców

rzybywający do portu Charleston Delfin, został powitany przez olbrzymi tłum okrzykami “hurra”. Mieszkańcy tego miasta, szczelnie blokowanego od morza, wcale nie byli przyzwyczajeni do wizyt statków europejskich. Nie bez zdumienia zapytywali, po co przybył na ich wody ten wielki parowiec pod angielską banderą. Ale gdy się dowiedziano w jakim celu odważył się przerwać blokadę, i że cały wyładowany jest wojenną kontrabandą, okrzyki i oklaski były jeszcze huczniejsze.

James Playfair nie zwlekając ani chwili poszedł złożyć sprawozdanie generałowi Beauregardowi, wojskowemu komendantowi miasta, który przyjął go ze skwapliwością; młody kapitan przywoził mu ubiory dla żołnierzy i amunicję, dwie rzeczy bardzo teraz potrzebne. Rozładowywanie okrętu rozpoczęło się natychmiast.

Przed opuszczeniem pokładu James Playfair przyjął od panny Jenny najgorętsze prośby odnośnie jej ojca. Młody kapitan całkowicie był zawładnięty przez tę dziewczynę.

– Panno Jenny, może pani na mnie liczyć. Uczynię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy aby uratować pani ojca. Spodziewam się, że ta sprawa nie przedstawia wielkich trudności. Dziś jeszcze będę się widział z generałem Beauregardem i ostro zażądam wolności dla pana Halliburtta. Dowiem się od generała w jakiej sytuacji znajduje się pani ojciec, czy jest wolny na słowo, czy też uwięziony.

– Mój biedny ojciec! Nie wie, że jego córka jest tak blisko niego, i nie może wziąć go w swe ramiona!

– Trochę cierpliwości, panno Jenny! Wkrótce pani uściśnie swego ojca. Będę postępował z całkowitą nieugiętością, ale także jak człowiek roztropny i myślący.

Wierny swemu przyrzeczeniu, James Playfair załatwiwszy sprawy handlowe swojej firmy sprzedaniu generałowi ładunku Delfina i zakupieniu za nadzwyczaj niską cenę wielkiej partii bawełny, skierował rozmowę na aktualne wydarzenia.

– Zatem – zwrócił się do generała Beauregarda – wierzy pan w zwycięstwo Południowców?

– Ani na chwilę nie wątpię w nasze ostateczne zwycięstwo i jeśli idzie o Charleston, armia Lee66 doprowadzi wkrótce do zaprzestania jego oblężenia. Zresztą czego spodziewać się po Unionistach? Przyjmując, że miasta handlowe Virginii, obu Karolin, Georgii, Alabamy i Missisipi później zostaną doprowadzone do utraty swego znaczenia miałyby być one głównymi w kraju, który nigdy nie był okupowany? Wątpliwe według mnie, nigdy nie będąc zwycięskimi tak jak Charleston byłyby zakłopotane swoim zwycięstwem.

– Czy jest pan pewny swoich żołnierzy – zapytał kapitan – i nie obawia się, że znuży ich długie oblężenie?

– Nie, zdrady się nie obawiam. Zresztą ze zdrajcami postąpiłbym bez żadnej litości; gdybym dostrzegł najmniejszy spisek unionistowski, zniszczyłbym miasto żelazem lub ogniem. Jefersson Davis67  powierzył mi Charleston i może być pewny, że Charleston jest we właściwych rękach. Czy ma pan więźniów Unionistów? – zapytał James Playfair, skierowując rozmowę na interesujący go temat.

– Tak, kapitanie – odpowiedział generał. – To w Charleston rozległy się pierwsze strzały w tej wojnie. Abolicjoniści, którzy się tu znajdowali, chcieli stawiać opór, a gdy ich pokonano stali się jeńcami wojennymi.

– Czy jest ich dużo?

– Około stu.

– Wolno im chodzić po mieście?

– Można było aż do dnia, w którym odkryłem założone przez nich sprzysiężenie. Ich przywódca zdołał nawiązać kontakty z oblegającymi, którzy byli powiadamiani o sytuacji w mieście. Kazałem więc uwięzić tych niebezpiecznych gości; wielu z nich wyjdzie z więzienia już tylko na skarpy twierdzy, a tam dziesięć konfederackich kul będzie odpowiedzią na ich federalizm.

– Jak to?! Będą rozstrzelani?! – zawołał młody kapitan, mimowolnie zadrżawszy.

– Tak! Przede wszystkim ich przywódca, człowiek bardzo zdeterminowany i bardzo niebezpieczny. Jego korespondencję przesłałem dowództwu w Richmond; w ciągu ośmiu dni jego los zostanie definitywnie rozstrzygnięty.

– Kto jest tym człowiekiem, o którym pan mówi? – zapytał James Playfair z dobrze udawaną obojętnością.

– Pewien dziennikarz z Bostonu, wściekły abolicjonista, przeklęty człowiek Lincolna.

– A nazywa się?

– Jonathan Halliburtt.

– Nieszczęśnik! – rzekł na to James Playfair, hamując swe wzruszenie. – Jeśli to zrobił, nie można go żałować. Sądzi pan, że będzie rozstrzelany?

– Jestem przekonany – odpowiedział Beauregard. – Co pan chce? Wojna jest wojną. Bronimy się jak możemy.

– Zresztą, to mnie nie dotyczy – stwierdził kapitan. – W tym czasie, gdy będzie miała miejsce egzekucja, ja będę już daleko.

– Jak to? Zamierza pan już odpłynąć?

– Tak jest, generale. Przede wszystkim jestem kupcem. Gdy załadunek bawełny będzie ukończony, wypłynę w morze. Przybyłem do Charlestonu bardzo dobrze lecz muszę go opuścić. To jest konieczne. Delfin jest dobrym statkiem, może stanąć do wyścigu ze wszystkimi okrętami marynarki federalnej, lecz nawet posiadając taką szybkość nie ma zamiaru ścigać się z setkami kul, a z kulą w kadłubie lub maszynie zupełnie może nie powieść się mój sprytny plan handlowy.

– Niech pan robi, jak się panu podoba, kapitanie – odpowiedział generał. – Nie mam prawa dawać rad w podobnych okolicznościach; wykonuje pan swój zawód i ma pan rację. Będąc na pana miejscu postąpiłbym tak samo. Zresztą pobyt w Charleston jest mało przyjemny, a port, gdzie za trzy lub cztery dni posypią się kule, nie jest dostatecznym schronieniem dla statku. Odpłynie pan, kiedy zechce. Lecz wcześniej poproszę o jedną zwykłą informację. Jakie są siły i liczba okrętów federalnych, które krążą przed Charlestonem?

James Playfair odpowiedział na pytanie generała tak dobrze, jak to było możliwe i rozstał się z nim w najlepszych stosunkach. James Playfair powracał na Delfina bardzo markotny, bardzo zmartwiony tym, czego się dowiedział.

“Co powiedzieć Pannie Jenny? – myślał. – Jak powiadomić ją o tragicznej sytuacji pana Halliburtta? Może przekazać jej bardziej optymistycznie, pomijając grożące mu niebezpieczeństwa? Biedne dziecko!”

Nie uszedł jeszcze pięćdziesięciu kroków od domu gubernatora, kiedy zderzył się z Crockstonem. Zacny Amerykanin czatował na niego cały czas.

– I jak, kapitanie?

James Playfair popatrzył uważnie na Crockstona, a ten zrozumiał dobrze, że kapitan nie ma do przekazania pomyślnych wiadomości.

– Widział się pan z Beauregardem? – zapytał.

– Tak odpowiedział James Playfair.

– I powiedział mu pan o panu Halliburcie?

– Nie! To on sam mi o nim powiedział.

– I co, kapitanie?

– I co! Czy mogę wszystko ci powiedzieć, Crockstonie?

– Wszystko, kapitanie.

– Więc dobrze! Generał Beauregard powiedział, że w ciągu ośmiu dni twój pan będzie rozstrzelany.

Na taką wiadomość ktoś inny niż Crockston skoczyłby z przerażenia, lub rozpłynął się w żalu; tymczasem Amerykanin nie zmieszał się wcale. Owszem, jakby lekki uśmiech przeleciał mu po twarzy i tylko powiedział:

– Ba! I co z tego!

– Jak to, co z tego? – zawołał James Playfair. – Mówię tobie, że pan Halliburtt będzie rozstrzelany w ciągu ośmiu dni, a ty odpowiadasz: i co z tego?

– Tak, ponieważ za sześć dni będzie on na pokładzie Delfina, a za siedem Delfin będzie na pełnym oceanie.

– Wspaniale! Rozumiem cię teraz, mój zacny Crockstonie! – stwierdził kapitan, ściskając mu rękę. – Jesteś rezolutnym człowiekiem! Co do mnie, nie zważając na stryja Vincenta i ładunek Delfina, gotów jestem wysadzić statek w powietrze dla panny Jenny.

– Nie trzeba nikogo wysadzać w powietrze – odpowiedział Amerykanin. – Na tym skorzystają tylko ryby. Główną rzeczą jest oswobodzić pana Halliburtta.

– Nie sądzisz, że to będzie trudne?

– E tam! – odpowiedział Crockston.

– Trzeba porozumieć się z pilnie strzeżonym więźniem.

– Niewątpliwie.

– Doprowadzenie do pomyślnej ucieczki graniczy z cudem!

– Ba! – odpowiedział Crockston. – Więzień jest bardziej opętany myślą o ucieczce niż jego strażnik opętany myślą o pilnowaniu go. Właśnie dlatego zawsze więzień może liczyć na powodzenie. Wszystkie atuty są po jego stronie. Oto dlaczego, dzięki naszym poczynaniom, pan Halliburtt będzie wolny.

– Masz rację, Crockstonie.

– Ja zawsze mam rację.

– Lecz jak to zrobisz? Musisz ułożyć plan, zachowując środki ostrożności.

– Pomyślę o tym.

– Ale gdy panna Jenny dowie się, że jej ojciec jest skazany na śmierć i że rozkaz egzekucji może nadejść każdego dnia?

– Nie dowie się i basta!

– Tak, niech nic nie wie. Lepiej to będzie dla niej i dla nas.

– Gdzie jest uwięziony pan Halliburtt? – spytał Crockston.

W twierdzy – odpowiedział James Playfair.

– Doskonale! Teraz udajmy się na pokład!

– Na pokład, Crockstonie!

 

Rozdział VIII

Ucieczka

anna Jenny przebywająca na rufówce Delfina z niecierpliwością wyglądała powrotu kapitana. Kiedy zobaczyła go, nie mogła wymówić ani jednego słowa, ale wzrokiem bardzo żarliwym zapytywała Jamesa Playfaira, on zaś nie otwierał ust.

Pomagając Crockstonowi, mówił o sprawach dotyczących uwięzienia jej ojca. Powiedział jej, jak ostrożnie badał Beauregarda odnośnie jeńców wojennych; że generał był źle usposobiony do Halliburtta, który został uwięziony i dlatego trzeba było powziąć jakąś decyzję na tę okoliczność.

– Skoro pan Halliburtt jest uwięziony, jego ucieczka staje się bardzo trudna, lecz doprowadzę sprawę do końca i przyrzekam pani, panno Jenny, że Delfin nie opuści redy Charlestonu, dopóki pani ojciec nie będzie na jego pokładzie.

przeblok_10.jpg (29980 bytes)

– Dziękuję, panie James – powiedziała Jenny. – Dziękuję z całej duszy!

Na te słowa serce Jamesa Playfaira zabiło mocniej. Zbliżył się do młodej dziewczyny z zamglonym spojrzeniem, i być może, iż wyznałby jej, co czuje, gdyby nie interweniował Crockston.

– To jeszcze nie wszystko powiedział. To nie jest dobra chwila aby się rozczulać. Radźmy, a radźmy dobrze.

– Masz jakiś plan, Crockstonie? – zapytała dziewczyna.

– Ja zawsze mam plan – odparł Crockston. – To moja specjalność.

– Lecz czy dobry? – spytał James Playfair.

– Wspaniały! Wszyscy ministrowie z Waszyngtonu nie wymyśliliby lepszego. Tak jakby pan Halliburtt był już na pokładzie.

Crockston mówił to z taką pewnością, iż mógłby przekonać największego niedowiarka.

– Słuchamy cię, Crockstonie – powiedział James Playfair.

– Dobrze. Pan, kapitanie, uda się do generała Beauregarda i zażąda od niego przysługi, której z pewnością panu nie odmówi.

– Jakiej?

– Powie mu pan, że na statku swoim ma łajdaka, skończonego nicponia, który sprawia panu kłopot; który podczas żeglugi podburzał załogę do buntu, słowem okrutny hultaj. Poprosi go pan o pozwolenie zamknięcia buntownika w twierdzy, jednakże pod warunkiem oddania go w chwili odpłynięcia, aby zabrać go do Anglii i oddać w ręce sprawiedliwości twego kraju.

– Zgoda – rzekł James Playfair, uśmiechając się nieznacznie. – Zrobię, co zechcesz i sądzę, że generał Beauregard nie odmówi mojej prośbie.

– Jestem tego całkowicie pewny – stwierdził Amerykanin.

– Ale – rzekł kapitan – brakuje mi czegoś.

– Czegóż to?

– Złego nicponia.

– Stoi tu, przed panem, kapitanie.

– Jak to, ty jesteś tym wstrętnym osobnikiem?

– Ja nim jestem ku pańskiemu niezadowoleniu.

– Och, odważne i zacne serce! – zawołała Jenny, ściskając swymi drobnymi rączkami żylaste ręce Amerykanina.

– Idź, Crockstonie – dodał James Playfair. – Rozumiem cię, drogi przyjacielu i ubolewam tylko, iż sam nie mogę być na twoim miejscu.

– Każdy ma swoje zadanie – odparł Crockston. – Jeżeli pan znalazłby się na moim miejscu, miałby pan dużo kłopotów. Ja ich mieć nie będę. Będzie pan miał ich później jeszcze niemało, gdy będziemy opuszczać port pod działami Federalistów i Konfederatów tego to znowu ja nie potrafię dokonać.

– Dobrze, Crockstonie, mów dalej.

– Otóż, gdy zostanę osadzony w twierdzy i rozeznam się, będę wiedział, jak wziąć się do rzeczy. W tym samym czasie pan będzie kontynuował załadunek statku.

– Och, interesy! – powiedział kapitan. – Jest to w tej chwili rzecz małej wagi.

– Rzecz małej wagi! A stryj Vincent?! Co on na to powie? Załatwiajmy równocześnie sprawy uczuciowe i handlowe. To odsunie podejrzenia. Ale spieszmy się. Czy za sześć dni może być pan gotowy?

– Tak.

– A więc niech Delfin dokona załadunku i będzie gotowy do drogi w dniu 22 stycznia.

– Będzie gotowy.

– Proszę, żeby pan wieczorem tego dnia wysłał łódź z najlepszymi wioślarzami do White-Point, na skraju miasta. Zaczekajcie tam do godziny dziewiątej, a ujrzycie pana Halliburtta i twego pokornego sługę.

– W jaki sposób zdołasz uwolnić pana Halliburtta i uciec razem z nim?

– To już moja sprawa.

– Drogi Crockstonie! – zawołała panna Jenny. – Narażasz swoje życie dla uratowania mego ojca!

– Niech się panienka nie niepokoi o mnie. Proszę mi wierzyć, absolutnie nic nie ryzykuję.

– A więc kiedy mam cię uwięzić? – zapytał James Playfair.

– Natychmiast. Demoralizuję panu załogę, rozumie pan? Tu nie ma czasu do stracenia.

– Potrzebujesz pieniędzy? Mogą ci przydać się w twierdzy.

– Pieniędzy dla przekupienia strażnika? To za drogie i za głupie. Strażnik zatrzymałby więźnia i pieniądze. Nie, mam inne sposoby, pewniejsze. Wszakże dobrze byłoby mieć kilka dolarów. Nieźle czasem napić się czegoś.

– Albo spić pilnującego.

– Nie, opity dozorca staje się podejrzliwy. Nie, mówię panu, mam swój plan. Proszę pozwolić mi wykonać go.

– Dobrze, dzielny Crockstonie. Oto masz dziesięć dolarów.

– To za dużo, ale oddam panu resztę.

– Czy jesteś już przygotowany?

– Całkowicie gotowy stać się skończonym łotrem.

– A więc do dzieła!

– Crockstonie – powiedziała młoda dziewczyna wzruszonym głosem – jesteś najlepszym człowiekiem na świecie.

– To mnie wcale nie dziwi – odrzekł Amerykanin, śmiejąc się szczerze. – Ale, ale, kapitanie, jeszcze jedna ważna rzecz.

– Jaka?

– Jeżeli generał zaproponowałby panu powieszenie tego łotra? Wie pan, wojskowi mówią prosto w oczy.

– Cóż wtedy, Crockstonie?

– Niech pan poprosi o czas do namysłu.

– Obiecuję ci to.

Tego samego dnia, ku wielkiemu zdumieniu całej załogi Delfina, nie wtajemniczonej w sprawę, Crockston, ze skutymi rękami i nogami przewieziony został na ląd pod strażą dziesięciu marynarzy, a w pół godziny później na rozkaz kapitana łajdak przeszedł ulicami miasta i mimo oporu został wpisany na listę więźniów twierdzy w Charleston.

Podczas tego i następnych dni prowadzono energicznie rozładunek Delfina. Dźwigi parowe podnosiły bez przerwy cały ładunek europejski, by zrobić miejsce miejscowym towarom. Ludność Charlestonu asystowała przy tej interesującej operacji, pomagając i chwaląc marynarzy. Można powiedzieć, że ci dzielni ludzie posiadali wysoką pozycję. Południowcy mieli o nich wysokie mniemanie, ale James Playfair nie chciał tracić czasu na uprzejmości Amerykanów; był ciągle przy tym obecny i naciskał z gorączkowym ożywieniem, aby marynarze Delfina nie domyślali się powodów tego pośpiechu.

Trzy dni później, 18 stycznia, ładownie zaczęły napełniać się pierwszymi belami bawełny.

Chociaż kapitana mniej to już teraz obchodziło, zawsze jednak firma Playfair i Spółka robiła wspaniały interes, kupując za bezcen całą bawełnę, która zalegała nabrzeża Charlestonu.

O Crockstonie nie było żadnych wiadomości. Choć nic nie mówiła, Jenny była nękana nieustającymi obawami. Oblicze, zmienione przez niepokój, mówiło samo za siebie. James Playfair dodawał jej otuchy słowami.

– Całkowicie polegam na Crockstonie – rzekł do niej. – Jest bardzo wiernym sługą. Pani, panno Jenny, znająca go lepiej ode mnie, powinna ufność tę jeszcze mocniej podzielać. Proszę wierzyć memu słowu za trzy dni ojciec przyciśnie panią do swojego serca.

– Ach, panie James! – zawołała dziewczyna. – Jakim sposobem potrafię odwdzięczyć się za to wszystko? Jak ja i mój ojciec potrafimy spłacić ten dług wdzięczności?

– Powiem pani o tym, gdy będziemy na angielskich wodach – odpowiedział młody kapitan.

Jenny popatrzyła przez chwilę na niego, spuściła pełne łez oczy i następnie odeszła do kajuty.

James Playfair miał nadzieję, że młoda dziewczyna nic nie będzie wiedziała o strasznej sytuacji aż do momentu, kiedy jej ojciec będzie w bezpiecznym miejscu; ale podczas tego ostatniego dnia mimowolna niedyskrecja jednego z marynarzy odkryła jej całą prawdę.

Odpowiedź Gabinetu z Richmond68 została dostarczona dzień wcześniej przez gońca, który zdołał przekraść się przez pierwsze linie nieprzyjaciela. Odpowiedź ta zawierała wyrok śmierci dla Jonathana Halliburtta. Ten zacny obywatel miał być rozstrzelany rankiem następnego dnia.

Nowina o przyszłej egzekucji rozeszła się po mieście, a jeden z marynarzy przyniósł ją na pokład Delfina. Człowiek ten powiadomił o tym kapitana, nie podejrzewając, że słyszy go panna Halliburtt. Młoda dziewczyna krzyknęła przeraźliwie i padła bez świadomości na pokład. James Playfair zaniósł ją do kajuty i wkrótce zdołał przywrócić do życia.

Otworzywszy oczy, panna Halliburtt ujrzała przed sobą młodego kapitana, który położywszy palec na ustach, nakazał jej absolutne milczenie. Jenny miała siłę stłumić swą boleść, a James Playfair szepnął jej do ucha:

– Jenny, za dwie godziny ojciec pani będzie tu na pokładzie, albo ratując go, sam zginę.

Potem powrócił na rufówkę, mówiąc do siebie: “A teraz muszę go uwolnić za wszelką cenę, choćbym miał to przypłacić własnym życiem i całej mojej załogi!”

Nadeszła chwila działania. Rankiem Delfin całkowicie zakończył załadunek bawełny; zasobnie węglowe także były napełnione. Za dwie godziny mógł odpłynąć.

James Playfair rozkazał opuścić Północne Nabrzeże Handlowe i skierować się na środek redy; widocznie był gotowy skorzystać z przypływu morza, który maksimum miał osiągnąć o dziewiątej wieczorem.

Wybiła siódma godzina, gdy James Playfair opuścił kajutę panny Halliburtt i zaczął przygotowania do odjazdu.

Do tej pory tajemnica była ściśle zachowana między nim, Crockstonem i panną Jenny, lecz teraz należało dopuścić do niej pana Mathew i James Playfair uczynił to bez chwili zwłoki.

– Jestem na pańskie rozkazy – odpowiedział Mathew, nie czyniąc żadnych uwag. – Czy na dziewiątą godzinę?

– Na dziewiątą – odrzekł kapitan. – Niech pan każe rozpalić pod kotłami i trwać w pogotowiu.

– Będzie wykonane.

Delfin stoi na kotwicy. Odetniemy liny i odpłyniemy bezzwłocznie.

– Zrozumiałem.

– Niech pan zawiesi latarnię sygnałową na czubku grotmasztu;69 noc jest ciemna i podnosi się mgła. Nie możemy ryzykować podczas naszego powrotu na statek. Począwszy od godziny dziewiątej, każe pan uderzać w dzwon. Pańskie rozkazy, kapitanie, zostaną dokładnie wykonane. A teraz, panie Mathew – dodał James – proszę przygotować gig70 i umieścić w nim sześciu najlepszych wioślarzy. Chcę natychmiast popłynąć do White-Point. Polecam pańskiej opiece pannę Jenny podczas mojej nieobecności i niech was Bóg ma w swojej opiece, panie Mathew.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – odpowiedział zastępca kapitana.

Potem natychmiast wydał stosowne rozkazy, aby paleniska były rozpalone a szalupa przygotowana. W ciągu kilku chwil było wszystko gotowe. James Playfair, pożegnawszy po raz ostatni pannę Jenny, wszedł do gigu. Odpływając, mógł widzieć jak kłęby czarnego dymu buchające z kominów Delfina zlewały się z ciemną mgłą.

Ciemności były głębokie, wiatr zamarł, zupełna cisza panowała nad rozległą zatoką, nawet fale były uśpione. Zaledwie kilka światełek błyszczało wśród mgły. James Playfair ujął ster i pewną ręką skierował łódź prosto do White-Point, odległego o około dwie mile. Podczas dnia James dokładnie ustalił namiary i teraz mógł prostą drogą kierować się do Charlestonu.

Na Saint-Philipp71 wybiła ósma, gdy dziób gigu uderzył o brzeg. Do precyzyjnie naznaczonej chwili spotkania z Crockstonem pozostawała jeszcze godzina. Wybrzeże było zupełnie puste. Samotny wartownik baterii południowej i wschodniej przechadzał się odmierzonym krokiem. James Playfair przeczekał kilka minut. Czas nie płynął tak szybko, jakby tego pragnął.

O wpół do dziewiątej usłyszał odgłos kroków. Wyszedł na brzeg, rozkazawszy swym ludziom trzymać wiosła w pogotowiu. Uszedłszy zaledwie dziesięć kroków, spotkał się z patrolem straży wybrzeża, liczącym około dwudziestu ludzi. Na ten widok dobył zza pasa rewolwer, zdecydowany użyć go w razie potrzeby. Lecz co mógł zrobić przeciw tym żołnierzom, którzy schodzili już na pomost?

Tam dowódca patrolu podszedł do niego i ujrzawszy gig, spytał:

– Co to za łódź?

– Gig z Delfina – odpowiedział młody człowiek.

– A pan kim jest?

– Kapitan James Playfair.

– Sądziłem, że pan już odpłynął i znajduje się w kanałach Charlestonu.

– Jestem gotowy do odpłynięcia powinienem być już w drodze, ale…

– Ale? – zapytał natarczywie dowódca straży wybrzeża.

Nagle zabłysnęła Jamesowi pewna myśl i odpowiedział:

– Jeden z moich marynarzy jest zamknięty w twierdzy; zupełnie o nim zapomniałem. Na szczęście przypomniałem sobie o nim w samą porę i wysłałem ludzi, aby go przyprowadzili.

– A, to ten łotr, którego chce pan odwieźć do Anglii?

– Tak.

– Można by go jednak powiesić tak dobrze tu, jak i tam – powiedział strażnik, śmiejąc się ze swego dowcipu.

– Jestem o tym przekonany – odparł James Playfair. – Lepiej jednak, gdy sprawy toczą się zgodnie z prawem.

– Szczęśliwej drogi, kapitanie i niech się pan strzeże dział wyspy Morris.

– Niech pan będzie spokojny. Jeżeli wpłynąłem bez przeszkód, potrafię odpłynąć w taki sam sposób.

– Szczęśliwej drogi.

– Dziękuję.

Mały oddział odszedł i na wybrzeżu znów zaległa cisza.

W tym momencie wybiła godzina dziewiąta. Była to oznaczona chwila. James czuł, jak mu serce bije mocniej w piersi.

Rozległ się gwizd. James odpowiedział podobnym gwizdem i czekał, nastawiwszy ucha i ręką nakazując swoim ludziom absolutne milczenie.

Na brzegu ukazał się człowiek ubrany w szeroki tartan,72 rozglądający się na wszystkie strony. James podbiegł do niego.

– Pan Halliburtt?

przeblok_11.jpg (29706 bytes)

– To ja – odpowiedział mężczyzna w tartanie.

– Bogu niech będą dzięki! – zawołał James Playfair. – Siadajmy bez chwili zwłoki do łodzi. Ale gdzie jest Crockston?

– Crockston! – zawołał zdumiony pan Halliburtt. – Co pan chciał powiedzieć?

– Człowiek, który pana uwolnił, który pana tu przyprowadził, pański służący, Crockston.

– Człowiek, który mi towarzyszył, jest strażnikiem więziennym – odpowiedział pan Halliburtt.

– Strażnik więzienny? – zawołał James Playfair.

Widocznie nic z tego nie rozumiał i ogarnęło go tysiące obaw.

– Ach tak, strażnik! – krzyknął znajomy głos. – Strażnik! On śpi jak suseł w mojej celi.

– Crockstonie! Ty! To ty? – krzyknął pan Halliburtt.

– Mój panie, proszę nic nie mówić. – Wszystko panu wyjaśnimy. Tu idzie o pańskie życie! Wsiadajmy do łodzi!

I trzej ludzie pobiegli zająć miejsca w szalupie.

– Odbijać! – krzyknął kapitan.

Sześć wioseł opadło jednocześnie w dulkach.73

– Naprzód! – zakomenderował James Playfair i gig zaczął się ślizgać jak ryba po spokojnych falach redy Charlestonu.

 

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy 

66 Lee Robert Edward (1807-1870) - generał, głównodowodzący armii Konfederatów, walczył ze zmiennym szczęściem z wojskami Unionistów; 14.4.1865 zmuszony przez Granta do złożenia broni.

67 Davis Jefferson (1808-1889) - prezydent Skonfederowanych Stanów Południa.

68 Gabinet z Richmond - Rząd Konfederacji, mieszczący się w Richmond, Wirginia..

69 grotmaszt – główny maszt na statku.

70 gig - szybka, wiosłowa łódź okrętowa, o płaskiej, ściętej rufie; dawniej osobista łódź kapitana żaglowca.

71 Saint-Philipp - kościół Świętego Filipa.

72 tartan (z ang.) - okrycie wykonane z tkaniny wełnianej w wielobarwną kratę.

73 dulka - podparcie wiosła wykonane w kształcie obrotowych widełek lub okutego otworu.