Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział XXVIII - XXX)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

plymia_01.jpg (31496 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

(na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

Rozdział I

południe jeszcze nie wiedziałem, czy Drake posłał do Fabiana swoich sekundantów. A jednak przedwstępne te czynności powinny być już dokonane, jeżeli Drake postanowił natychmiast żądać pojedynku. Czy opóźnienie to mogło nam dawać jakąś nadzieję? Wiedziałem dobrze, że rasy saskie inaczej pojmują kwestię punktu honoru i że pojedynek całkiem prawie zniknął z obyczajów angielskich. Jak już mówiłem, nie tylko prawo jest surowe względem pojedynkujących się i nie można go tak obejść jak we Francji, ale głównie opinia publiczna przeciw nim występuje. W każdym razie, w tym przypadku sprawa była szczególna. W sposób oczywisty szukano i pożądano afery. Obrażony, jeśli można tak powiedzieć, sprowokował obrażającego i moje rozmyślania prowadziły zawsze do konkluzji, iż spotkanie się Fabiana z Harrym Drake’em było nieuniknione.

W tym momencie pokład zapełnił się tłumem spacerowiczów. Byli to wierni, w odświętnych ubraniach, powracający z nabożeństwa. Oficerowie, majtkowie i podróżni udali się na swoje stanowiska lub do kajut.

O wpół do pierwszej ogłoszono następujące wyniki obserwacji:

Szer. 40° 33’ N

Dług. 66° 21’ W

Przebyta droga: 214 mil

Great Eastern znajdował się w odległości 348 mil od punktu Sandy Hook, piaszczystego jęzora, położonego u wejścia do kanałów nowojorskich. Wkrótce miał już płynąć po wodach amerykańskich.

Podczas drugiego śniadania nie widziałem Fabiana na zwykłym miejscu, ale Drake swoje zajmował. Nędznik ten, chociaż zawsze hałaśliwy, wydawał mi się jednak zaniepokojony. Czy szukał w winie umorzenia wyrzutów sumienia? Nie wiem; często jednak wypróżniał kieliszki w towarzystwie zwykłych swoich kompanów. Kilkakrotnie spoglądał na mnie spode łba, pomimo całej swej bezczelności nie śmiejąc i nie chcąc spojrzeć prosto w oczy. Czy szukał Fabiana w tłumie biesiadników? Nie mogę powiedzieć. To tylko muszę zanotować, że jeszcze przed końcem śniadania nagle wstał od stołu. Ja również wstałem natychmiast, by go śledzić, lecz on poszedł do swojej kajuty i zamknął się w niej.

Udałem się na pokład. Morze było przecudne, niebo czyste. Ani pianki na jednym, ani chmurki na drugim. Dwa te zwierciadła przesyłały sobie nawzajem lazurowe odbicia.

Doktor Pitferge, którego spotkałem, przyniósł mi złe wiadomości o rannym majtku. Stan jego pogorszył się i pomimo zapewnień lekarza trudno było przypuszczać, by wyzdrowiał.

O godzinie czwartej, kilka minut przed obiadem, zasygnalizowano okręt z lewej burty. Przez chwilę myślałem że jest to City of Paris, jeden z najlepszych parowców Linii Ingmana. Statek ten, zbliżywszy się przesłał nam swoją nazwę: była to Saxonia, należąca do Steam National Company. Przez pewien czas dwa statki płynęły przeciwnymi kursami równolegle do siebie, w odległości trzech kabli. Pokład Saxonii zapełniony był podróżnymi, którzy powitali nas trzykrotnym okrzykiem „hurra!”

O godzinie piątej nowy okręt pojawił się na horyzoncie, ale zbyt daleko, by można było rozpoznać jego narodowość. Był to, być może, City of Paris.

Jest to wielkie wydarzenie gdy spotyka się statki, tych mieszkańców Atlantyku, które pozdrawia się podczas mijania. Rozumie się, że w rzeczywistości nie jest możliwa obojętność statku do statku. Wspólne niebezpieczeństwo jest tym elementem łączącym – nawet między nieznajomymi.

O szóstej trzeci statek, Philadelphia, z Linii Ingmana, przewożący emigrantów z Liverpoolu do Nowego Jorku. Wyraźnie przepływaliśmy przez morza bardzo uczęszczane i ziemia nie mogła być już daleko. Chciałem już dostać się na nią!

Oczekiwano także Europy, statku o napędzie kołowym, o wyporności trzy tysiące dwieście ton i mocy tysiąca trzystu koni, należącego do Kompanii Transatlantyckiej, przewożącego pasażerów między Hawrem166 a Nowym Jorkiem; nie zasygnalizowano go jednak. Zapewne przepłynął bardziej na północ.

Około wpół do ósmej zapadła noc. Księżyc w nowiu wyminął promienie zachodzącego słońca i pozostał czas jakiś zawieszony nad horyzontem.

Kapitan Anderson w wielkim salonie odprawiał nabożeństwo, przerywane śpiewami, co trwało do godziny dziewiątej.

Dzień się skończył, a ani kapitanowi Corsicanowi ani mnie nie złożyli jeszcze wizyty sekundanci Harry’ego Drake’a.

 Rozdział XXIX

azajutrz, poniedziałek, 8 kwietnia, był prześlicznym dniem. Słońce jaśniało od samego swego wschodu. Na pokładzie spotkałem doktora wygrzewającego się w świetlistych promieniach. Podszedł zaraz do mnie.

– Widzi pan – powiedział. – Jest martwy nasz biedny ranny, umarł tej nocy. A lekarze ręczyli za niego! O, ci lekarze! Oni o niczym nie wątpią. I oto już czwarty towarzysz opuszcza nas od czasu odpłynięcia z Liverpoolu, czwarty już przenosi się na pasywa167 Great Eastern, a podróż jeszcze nie jest skończona.

– Biedny człowiek! – powiedziałem. – W chwili przybywania do portu, prawie u amerykańskich brzegów! Co się stanie z jego żoną i małymi dziećmi?

– Co pan chce, mój drogi panie – odpowiedział doktor – to prawo, wielkie prawo! Trzeba umrzeć! Trzeba ustąpić tym, którzy nadchodzą. Człowiek umiera tylko dlatego, przynajmniej takie jest moje zdanie, że zajmuje miejsce do którego inny ma prawo. A czy wie pan ilu ludzi umrze przez czas trwania mego życia, jeżeli dożyję sześćdziesięciu lat?

– Nie mam w ogóle pojęcia, doktorze.

– Rachunek bardzo prosty – odparł Dean Pitferge. – Jeżeli dożyję sześćdziesięciu lat, to żyć będę dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dni, to jest pięćset dwadzieścia pięć tysięcy sześćset godzin, to jest trzydzieści jeden milionów pięćset trzydzieści sześć tysięcy minut, to jest wreszcie miliard osiemset osiemdziesiąt dwa miliony sto sześćdziesiąt tysięcy sekund. Na okrągło, dwa miliardy sekund. Otóż przez ten sam okres czasu umrze akurat dwa miliardy ludzi, którzy zawadzali swoim następcom i ja powędruję za nimi, gdy pocznę zawadzać. Cała kwestia polega na tym, by począć zawadzać jak można najpóźniej.

Doktor jeszcze przez pewien czas rozprawiał w tym samym duchu, starając się udowodnić mi prostą rzecz – że wszyscy jesteśmy śmiertelni. Nie sądziłem, by należało wszczynać dyskusję i pozwoliłem mu mówić. Tak przechadzając się, gdy on mówił, a ja słuchałem, ujrzałem cieśli okrętowych, zajętych naprawianiem burt statku uszkodzonych podczas podwójnego uderzenia morza.

Jeżeli kapitan Anderson nie chciał wpływać do Nowego Jorku z oznakami uszkodzeń, to cieśle powinni spieszyć się, gdyż Great Eastern szybko sunął po spokojnych wodach; sądzę, że nigdy szybkość jego nie była tak znaczna. Domyślałem się tego z uradowania dwojga narzeczonych, którzy pochyleni nad balustradą, nie liczyli już obrotów kół. Długie tłoki poruszały się energicznie, a potężne cylindry, drżące na swych podstawach, podobne były do olbrzymich dzwonów dzwoniących z całą mocą. Koła robiły wówczas jedenaście obrotów na minutę i parowiec płynął z szybkością trzynastu mil na godzinę.

W południe oficerowie zaniechali określania położenia. Znali już swoją pozycję z wyliczeń; wkrótce miano zasygnalizować ziemię.

Podczas gdy przechadzałem się po lunchu, zbliżył się do mnie kapitan Corsican. Miał mi jakieś nowiny do zakomunikowania. Domyśliłem się tego, spojrzawszy na jego zakłopotaną twarz.

– Fabian – powiedział – przyjął świadków Harry’ego Drake’a. Prosił mnie, bym był jego sekundantem, a pana, żeby był obecny przy tej rozprawie. Chyba może liczyć na pana?

– Tak jest, kapitanie. A więc zniknęła wszelka nadzieja rozdzielenia ich i przeszkodzenia temu spotkaniu?

– Cała nadzieja.

– Niech mi pan powie, w jaki sposób rozpoczęła się ta kłótnia?

– Spór przy kartach, pretekst, nic więcej. Zresztą, jeżeli Fabian nie znał tego Drake’a, to Drake znał jego. Imię Fabiana jest dla niego wyrzutem sumienia, chce więc zabić to imię wraz z człowiekiem, który je nosi.

– Kim są świadkowie Harry’ego Drake’a?

– Jednym z nich – odpowiedział Corsican – jest ten wesołek…

– Doktor T…?

– Właśnie. Drugim jakiś Jankes, którego nie znam.

– Kiedy mają przyjść do pana?

– Tutaj ich oczekuję.

Rzeczywiście, wkrótce ujrzałem zmierzających ku nam dwóch świadków Harry’ego Drake’a.

Doktor T… napuszył się. Wyobrażał sobie, że urósł na dwadzieścia łokci,168 zapewne dlatego, że reprezentował łotra. Towarzysz jego, również stołownik Harry’ego Drake’a, był jednym z tych kupców eklektycznych,169 którzy zawsze mają do sprzedania coś takiego, co się im proponuje, by kupili.

Doktor T… ukłoniwszy się z przesadą, na co kapitan Corsican zaledwie kiwnął głową, powiedział tonem uroczystym:

– Panowie! Przyjaciel nasz, Drake, gentleman, którego zasługi i sposób postępowania wszyscy mogli ocenić, przysyła nas do panów w celu pertraktowania w delikatnej sprawie. Trzeba powiedzieć, że kapitan Fabian Mac Elwin, do którego zgłosiliśmy się najpierw, wskazał obu panów jako swoich reprezentantów w tej sprawie. Sądzę więc, że się porozumiemy, jak przystoi ludziom dobrze wychowanym, co do delikatnych punktów naszego posłannictwa.

Nie odpowiedzieliśmy nic, pozwalając doktorowi T… brnąć dalej w swojej „delikatności”.

– Panowie – ciągnął dalej – nie podlega dyskusji, że wina leży po stronie kapitana Mac Elwina. Pan ten, bez powodu, a nawet bez pretekstu, poddał w wątpliwość zacność Harry’ego Drake’a w kwestii gry; potem, przed ostatecznym wyzwaniem, wyrządził mu najwyższą obelgę jakiej doznać może gentleman.

Cała ta miodopłynna frazeologia podrażniła kapitana Corsicana, który przygryzał sobie wąsy. Dłużej nie mógł wytrzymać.

– Do rzeczy, panie – powiedział ostro do doktora T…, przerywając mu orację.170 – Po co tyle słów? Sprawa jest bardzo prosta. Kapitan Mac Elwin podniósł rękę na pana Drake’a. Przyjaciel panów uznaje się za spoliczkowanego. Jest obrażony. Żąda zadośćuczynienia. Ma wybór broni. Cóż dalej?

– Czy kapitan Mac Elwin to akceptuje? – zapytał doktor, zbity z tropu tonem Corsicana.

– Całkowicie.

– Przyjaciel nasz, Harry Drake, wybiera szpady.

– Dobrze. Gdzie będzie miało miejsce spotkanie? W Nowym Jorku?

– Nie, tu, na pokładzie.

– Niech będzie na pokładzie, jeśli panom to odpowiada. Kiedy? Jutro rano?

– Dziś wieczorem o szóstej, na tyłach wielkiej nadbudówki, gdzie o tej porze nie będzie nikogo.

– Dobrze.

Powiedziawszy to, kapitan Corsican ujął moje ramię i odwrócił się plecami do doktora T…

 Rozdział XXX

dkładanie rozwiązania tej sprawy nie było już możliwe. Tylko kilka godzin dzieliło nas od chwili, w której dwaj przeciwnicy mieli się spotkać. Skąd pochodził ten pośpiech? Dlaczego Harry Drake nie czekał z pojedynkiem dopóki on i jego przeciwnik nie znajdą się na brzegu? Czy ten statek, wynajęty przez kompanię francuską, wydawał mu się bardziej właściwym miejscem na spotkanie, które miało być pojedynkiem na śmierć i życie? Albo czy też Harry Drake miał jakieś ukryte powody, by pozbyć się Fabiana zanim ten postawi nogę na kontynencie amerykańskim i domyśli się obecności Ellen na pokładzie, o czym Drake myślał, że nikt nie wie? Tak, to musiał być rzeczywisty powód.

– Zresztą mniejsza o to – powiedział kapitan Corsican – lepiej, że się to skończy.

– Czy mam prosić doktora Pitferge, by był obecny przy pojedynku jako lekarz?

– Owszem, dobrze pan zrobi.

Corsican opuścił mnie, by poszukać Fabiana. W tej chwili zadzwonił dzwon na mostku kapitańskim. Spytałem sternika, co znaczy to niezwykłe dzwonienie. Człowiek ten wyjaśnił mi, że dzwoniono na pogrzeb majtka, zmarłego tej nocy. Rzeczywiście, wkrótce miała się dokonać ta smutna ceremonia. Tymczasem pogoda, do tej pory piękna, zaczęła się zmieniać. Wielkie, ciężkie chmury zbierały się od południowej strony.

Na odgłos dzwonu podróżni tłumnie zgromadzili się przy prawej burcie. Mostki, tambory, parapety, wanty, zawieszone na szlupbelkach łodzie zapełniły się widzami. Oficerowie, majtkowie, palacze, nie będący na służbie, ustawili się szeregiem na pokładzie.

O drugiej godzinie grupa marynarzy pojawiła się na końcu wielkiej nadbudówki i przeszła koło maszyny sterowej. Czterech ludzi niosło, umieszczone na desce, ciało zmarłego, zaszyte w kawał płótna, z kulą w nogach. Flaga brytyjska okrywała trupa. Tragarze, za którymi szli wszyscy towarzysze zmarłego, posuwali się wolno pośród obecnych, którzy podczas ich przejścia zdejmowali kapelusze.

Przybywszy na tył koła przy prawej burcie pochód zatrzymał się i ciało złożono na podeście trapu kończącego się na wysokości pokładu, przy otworze trapowym.

Przed szpalerem widzów, którzy ulokowali się na tamborze, stał, razem z najważniejszymi oficerami, kapitan Anderson w galowym mundurze. Kapitan trzymał w ręku książkę do nabożeństwa. Pokłonił się i przez kilka minut, pośród głębokiego milczenia, którego nawet wiatr nie przerywał, czytał poważnym głosem modlitwę za zmarłych. Wśród tej ciężkiej, dusznej atmosfery, bez żadnego szmeru, bez żadnego podmuchu, można było słyszeć wyraźnie każde jego słowo. Kilku podróżnych odpowiadało cichym głosem.

plymia_21.jpg (32316 bytes)

Na znak kapitana, ciało, podniesione przez tragarzy, zsunęło się w morze. Na chwilę wynurzyło się z wody w pionowym położeniu, następnie zniknęło wśród piany.

W tym momencie z bocianiego gniazda rozległ się krzyk majtka:

– Ziemia!

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy

166 Hawr - miasto portowe we Francji.

167 pasywa - długi i zobowiązania przedsiębiorstwa.

168 łokieć - dawna miara długości równa (w Anglii) 1.143 m.

169 eklektyczny - niesamodzielny, kompilacyjny.

170 oracja - ozdobna, kwiecista mowa.